piątek, 5 grudnia 2025

Ćwiczenia terenowe z wędrowania 

 
 „Uważność w wędrowaniu to najdoskonalsza mantra w ruchu  –  pisze Zbigniew Skrok w swojej książce „Wielkie rozdroże. Ćwiczenia terenowe z archeologii wyobraźni”. Autor jest archeologiem. Nie znam człowieka, a jest mi bratem w moim krajoznawcy widzeniu i odczuwaniu otaczającego nas świata. – Nieodzowna dla prawdziwego poszukiwacza tego, co skrywa oczywistość, czego nie widzą oczy zaślepione rutyną patrzenia, zamglone banalnością. Ażeby krajobraz otworzył przed nami choć rąbek swej tajemnicy, byśmy mogli spojrzeć pod jego powierzchnie, abyśmy patrząc na jego oblicze, wiedzieli więcej niż zwykli śmiertelnicy omiatający go niewidzącym spojrzeniem, potrzeba obok uważności, również wiedzy i wyobraźni. Krajobraz bowiem, tak jak greccy bogowie, nie przemawia wprost, ale daje znaki, które sami musimy odczytać dla swego pożytku i pouczenia. Znaki zaś są wszędzie tam, gdzie żył człowiek, czyli praktycznie na całej Ziemi, z wyjątkiem może najwyższych partii gór i morskich głębin. (...)  Krajobraz jest jak wielka partytura, dla niewtajemniczonych niema i obojętna, dla wtajemniczonych wędrowców jest Wielką Księgą, która otwieramy i czytamy w olśnieniu, radując się wędrówką i patrzeniem."

Skrok opowiada  w książce o swoich wyborach, o ścieżkach „które mają duszę”. Ucieka od prosto wyznaczonych tras. Trzyma się poboczy, zaginionych traktów, piaszczystych szlaków śniących wspomnienie dawnej świetności.  Droga, która ma duszę – pisze -  zaprasza do wędrowania, hojnie roztacza swe bogactwo. „Jeśli poznasz jej tajemny język i uszanujesz jej historię, zajdziesz daleko”. Bardzo to ładnie sformułowane. I bardzo to jest prawdziwe. Dla mnie bliskie i zrozumiałe. 

 
Wyjątkowo dobrze mi się czyta stosunkowo niedawno wydaną po polsku książkę Roberta Macfarlane'a „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”. Pisze on o naturze nie w ujęciu przewodnikowo-turystycznym, ale z dużą erudycją i miłosnym oddaniem, czasem zabarwionym mistycyzmem, dając wyraz nieskomplikowanej radości, jakiej dostarcza mu wędrowanie i obcowanie z przyrodą. Że chodzenie może być formą poszukiwania sensu. Wędrowanie może być czynnością metafizyczną – przemierzając realny dystans drogi i mierząc z jej wyzwaniami, człowiek dowiaduje się prawdy o samym sobie, doświadcza wolności, zachwytu przyrodą lub po prostu ma czas na przemyślenia. Zdaniem autora, każda, nawet najbardziej prozaiczna wędrówka w plenerze może dostarczyć takich przeżyć – niekoniecznie trzeba iść na pielgrzymkę. Wystarczą otwartość i uważność. 

Zapewne znacząca część mojego wędrowania zanurzona jest w archeologii wyobraźni, o której możliwościach tak celnie opowiada w swojej książce Zbigniew Skrok.  Krajobraz podwarszawskiego Mazowsza jest  moim drugim domem i chętnie mi się pośród niego wędruję. Myślę, że jednak, w miarę swojego się starzenia, coraz bardziej wkraczam na ścieżki, wyznaczane przez archeologię pamięci. Z miejscem na tym zdjęciu, które pomieściłem tutaj powyżej, związany jestem szczególnie. Kiedy byłem tutaj po raz pierwszy, nie było jeszcze tej ścieżki. Wymyśliłem ją, ten szlak tutaj musiał powstać, to było naturalne przedłużenie głównej ulicy w Truskawiu. Ku urodziwym fragmentom najbliższych  Warszawie Puszczy Kampinoskiej, nią właśnie prowadzi najdogodniejszy dojazd z Warszawy.  Szlak powstał w roku 1965 i dość chybko stał się najpopularniejszym, ludnym  szlakiem puszczańskim. Teraz jest także ścieżką dydaktyczną parku narodowego, są tam tablice z informacjami okolicznej przyrodzie, są również atrakcyjne kładki wiodące przez wilgotne i bagienne lasy.


Któregoś roku, dawno to było, nie było wtedy jeszcze tej ścieżki z Truskawia, tych tablic i kładek, przeżyłem tutaj najwspanialsze w moim życiu spotkanie z łosiami.  To było zimą. W tamtych czasach były śnieżne i mroźne. Ta,  taką właśnie była. Zbliżał się zmierzch, o tej porze roku jak zwykle zbyt wcześnie. Nad puszczą zalegała typowo zimowa mgiełka, rozmleczniąjącą otoczenie, nadająca krajobrazowi delikatność i miękkość. Zza tej mgiełki widoczna nad puszczańskimi turzycowiskami zawisła nisko czerwieniejąca tarcza zachodzącego słońca. Rudawe kępki turzyc pokryte były białą szadzią, która pejzażowi nadawała prawie baśniowy charakter. 

Zaledwie kilometr dzielił mnie od ludnego Truskawia, gdzie miałem zakończyć wędrówkę. Słychać było szczekanie psów, ludzkie głosy, warkot traktora. W odległości kilkudziesięciu metrów od siebie zobaczyłem ogromne zwierzę stojące pośród łąk. Otaczał je kłąb pary. Całe jego ciało parowało... Łoś stał nieruchomo, bokiem do mnie, tylko swój duży łeb zwrócił w moją stronę. Na lewo od niego zobaczyłem drugiego. A jeszcze bliżej ciemniejącej ściany lasu był trzeci łoś. Wspaniałe, królewskie zwierzęta. Po prostu stały. Patrzyły na mnie. Ja patrzyłem na nie. Potem ja ruszyłem swoją drogą, a one poszły swoją. Piętnaście minut później siedziałem już w czerwonym miejskim autobusie wiozącym mnie do Warszawy. Po niespełna godzinie byłem już w swoim mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu. Być może właśnie wtedy zrozumiałem rangę tej podwarszawskiej puszczy w swoim życiu... 

O zimowej tej porze roku wędrówka staje się wezwaniem. Jeszcze jest ciemno za oknem, gdy wyrusza się z domu na stację kolejową, aby pojechać gdzieś dalej, gdzie krajobraz nie wie, co to jest miasto. Ale,  jeśli się nie daje  gdzieś dalej, bo nie można z jakichś tam powodów, to przynajmniej na godzinę do miejskich rezerwatów na Bielanach lub w Kabatach, bo niedaleko. Są takie miejsca w podwarszawskich lasach, gdzie ręce same składają się do oklasków. Prowadząc wycieczki proponuję zawsze ich uczestnikom krótki tam postój, aby patrząc na to, co ofiarowuje nam podmiejska natura,  móc w ciszy móc wsłuchać się w las.  Las bywa bowiem jak najwspanialsza muzyka. A któż rozmawia w czasie koncertu, zamiast poddać się słuchaniu symfonii Beethovena lub kwartetu Brahmsa? 

To prawda,  o zimowej porze lasy nizinne lasom górskim nie dostają w urodzie. Chociaż... czy tak jest do końca? Niemal nie ma dobrych płócien wielkich polskich malarzy, które by las górski przedstawiały. A nizinnych lasów pod pędzel artystów malarzy zawędrowały krocie.  Jeździłem ci ja  w mazowieckie lasy szukając ich pejzaży, Chełmońskiego i Rapackiego, Masłowskiego  i  Podkowińskiego i Weysenhoffa... Napatrzyłem się krajobrazów polskich pejzażystów, więc teraz, idąc ich tropami, często szukam malarskiego wyrazu w lesie. Znajdowałem je bardzo blisko granic mojego miasta. 

 Tę niesamowitą sosnę o nadzwyczajnym wyrazie sfotografowałem ze szlaku na Łużowej Drodze, bardzo blisko miejsca, gdzie szlak żółty spotyka się z niebieskim. Odwiedzam ją często, bardzo blisko jest do niej od miejskiego autobusu linii 110. Ta linia też wpisuje się w mój tomik wspomnień z cyklu "archeologia pamięci". Jak pamiętam, istniała zawsze. I zawsze wysiadałem się z autobusu tej inii w tej samej Wólce Węglowej. Tak wysiadłem w czasie swojego pierwszego wyjazdu ku kampinoskim lasom w roku 1961. I teraz, trzy lata temu, gdy ostatni raz szedłem ku tej sośnie, aby ją sfotografować przy pomocy telefonu, niewyobrażalne w mojej młodości, ba! posiadanie telefonu takie też było! 

Blisko przystanków tej stodziesiątki w Wólce Węglowej rosną na terenie  Kampinoskiego Parku Narodowego liczne sosnowe "krzywulce" (pisałem już o tym w tym blogu, ale się powtórzę), wiele z rosnących tam sosen ma swój wyraz, cechy indywidualne, każda ma inną fizys, inny układ konarów, a większość – gdy się im uważnie przyjrzeć  –  budzi zachwyt.  Na przykład ta „Sosna Rodzinna” ze zdjęcia; taką jej nazwę zaproponowałem. Dlaczego zasługuje na nazwanie jej  „rodzinną”? Otóż, jak się zdaje    –  mogę tylko przypuszczać, nie jestem bowiem ani dendrologiem, ani drzewiarzem i o ile wiem fachowcy nie interesowali się jeszcze życiem przeszłym tego właśnie drzewa    –  główny pień (lub raczej jego pozostałość) znajduje się wewnątrz piasku, a nad jego powierzchnię wystają tylko jego konary, które przyjęły formę drzew osobnych. Bardzo wdzięczne to drzewo do obfotografowywania. Com czynił z zapałem. A po cichutku przyglądałem się mijających mnie turystom. Proszę sobie wyobrazić; nie dostrzegali tego drzewa. Po prostu i zwyczajnie. Szli przez las i tyle. A detale? Nie miały dla nich znaczenia...

 A ja? Cóż ja. Jak już  się polubiło wędrowanie, to się  jedzie się w ten plener, taki mus, może tęsknota, a może zapamiętanie, dla nieznających tego uczucia mocno bezsensowne. Czasem bliżej się jedzie, nie tylko do Puszczy Kampinoskiej, ale na przykład do Puszczy Słupeckiej nad Czarną Strugą lub gdzieś w okolice Międzylesia i Radości. Zimą pięknie tam skrzy  i lśni śnieg w koronach sosen. A mnie radość ogarnia i mam moc satysfakcji, że widzę tam ludzi z plecaczkami na znakowanych szlakach, które przed laty dla nich zaprojektowałem, wiodące na skraj Macierowego Bagna. Niby blisko, w granicach Warszawy, nieopodal łatwo dostępnej komunikacji miejskiej, a pejzaż jakby ze stron dalekich... 

Przez ponad pół wieku projektowałem szlaki turystyczne na podwarszawskim Mazowszu. Czasem udawało się je prowadzić tak, jak należy, aby szlak był atrakcyjny i ukazywał miejsca, wyróżniające się krajobrazowo, o  określonych wartościach historycznych, etnograficznych, przyrodniczych.  Naprawdę dobry szlak powinien unikać dróg o linii prostej, na przykład leśnych linii oddziałowych. Ze swojej bowiem natury przyroda nie lubi linii prostych!  A więc powinien szlak prowadzić trasą krętą, urozmaiconą, o zmiennej perspektywie i  dużym bogactwie krajobrazowym, pograniczem obszarów odmiennych morfologicznie o zmiennej szacie roślinnej. Im dróżka węższa, tym lepiej. Tak prowadzona trasa szlaku zmusza grupy turystów do wędrówki gęsiego i eliminowane są zbędne rozmowy zakłócające ciszę przyrody, zaś turysta w ten sposób może nawiązać bliższy kontakt z otaczającym go pejzażem. Dla większości mieszkańców okolic podwarszawskich pierwsze szlaki były całkowitą nowością. Gdy na żółtym szlaku z Wólki Węglowej w roku 1963 malowałem swoje pierwsze znaki turystyczne w Puszczy Kampinoskiej, napotkani ludzie pytali mnie, po co ja maluję te drzewa w paski.  Szybko nauczyłem się przystępnie tłumaczyć zaciekawionym, że te paski to są po to, aby kierując się nimi szkolne wycieczki mogły trafić do cmentarza pod Palmirami, albo do domu Chopina w Żelazowej Woli. Jak odkryłem to niebawem, sens wycieczki szkolnej był zrozumiały, ale nikt nie mógł zrozumieć, jaki ma sens chodzenie po lesie dorosłych i to tak sobie, aby las po prostu tylko oglądać, tylko w nim być, a nie po to, by zbierać grzyby.  W terenach górskich ludzie to wiedzieli, na polskim niżu zupełnie nie.

Zamieniam się często archeologa w swoich wędrówkach. Czasem w wkraczam na ścieżkę archeologii wyobraźni, a czym jestem starszy tym bardziej archeologii pamięci. Gdy jestem samojeden pośród przyrody,  coraz częściej moja wędrówka staje się czynnością metafizyczną i coraz bardziej przypada mi to do serca; ma rację MacFarlane, że  – przemierzając realny dystans drogi, człowiek dowiaduje się prawdy o samym sobie, doświadcza wolności, zachwytu przyrodą lub po prostu ma czas na przemyślenia. 

..................................................

 


poniedziałek, 1 grudnia 2025

 

W Kazuńskim Borze
 

Od przeszło sześćdziesięciu lat wędruję po Puszczy Kampinoskiej. Znam ją nie najgorzej, pierwszy po niej przewodnik wydałem już w roku 1971, książki pisałem o niej, szlaki projektowałem i pierwsze na nich znaki kładłem na kampinoskich drzewach. Zadawało mi się, że wszystko wiem o niej. Ale dopiero jesienią w roku 2025 , z ekranu swojego monitora, głównie z publikowanych tam informacji i facebooków, dowiedziałem się o „Bunkrze księdza Popiełuszko” w Borze Kazuńskim. Parafia w Leoncinie poinformowała, że stanął krzyż przed „Bunkrem Popiełuszki”, a jak czytam w internecie, „wbrew oficjalnej wersji najbardziej prawdopodobnym” w miejscu przetrzymywania od 20 X 1984 r. i śmierci błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki.
 
Bywałem w Borze Kazuńskim i oglądałem znajdujące się tam stare forty i   prochownie. Zachodziłem co kilka lat, coraz bardziej obrastały gęstą roślinnością, wśród której na odwiedzających czyhały tabuny kleszczy. Budowle te, dawniej wojskowe, obecnie są we władaniu Kampinoskiego Parku Narodowego. Jesienią 2024 roku wstęp do prochowni został zamknięty ze względu na zimujące tam nietoperze, a otoczenie oczyszczono z drzew i krzewów.
 
Ostatnią jesienią zobaczyłem postawiony tam krzyż i namalowany na ścianie portret ks.Popiełuszko. Porwanie i śmierć księdza w 1984 roku dla większości Polaków mojego pokolenia były ogromnym przeżyciem. Był legendarnym kapłanem „Solidarności”, którego kazania, jakie głosił  w żoliborskim kościele Stanisława Kostki, gromadziły tysiące osób. Jego męczeństwo zaczęło się 19 października 1984 roku. Ks. Popiełuszko wracał autem z Bydgoszczy do Warszawy. Na drodze do Torunia, niedaleko miejscowości Górsk, Jerzy Popiełuszko wraz ze swoim kierowcą zostali zatrzymani i porwani ze swojego auta przez ubranych w mundury policji drogowej funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Kierowca księdza zdołał wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekł. Porywacze pojechali dalej w stronę Torunia. Zamknięty w bagażniku ks. Jerzy usiłował się stamtąd wydostać, dlatego porywacze zatrzymywali się co jakiś czas i bili go aż do utraty przytomności. Koło północy wjechali na zaporę na Wiśle we Włocławku. Tam z wysokości kilkunastu metrów wrzucili księdza do wody. 30 października 1984 roku z zalewu na Wiśle koło Włocławka wyłowiono jego zwłoki. Gdy jego zmaltretowane ciało przywieziono do żoliborskiej świątyni, wraz z tysiącami innych wraz z żoną staliśmy w dwukilometrowej  kolejce pośrodku nocy,  aby się mu z czcią pokłonić. Z bliska widziałem  tę umęczoną twarz. Widok  wstrząsający, nie do zapomnienia.  
 

Nie wszyscy uwierzyli w tę wersję śmierci księdza. Pojawiła się hipoteza, wedle której po 19 października kapelan „Solidarności” był przetrzymywany i torturowany aż do 25 października (bo oprawcy chcieli go zmusić do podpisania deklaracji o współpracy z SB) w jednym z bunkrów w Borze Kazuńskim.  Byłem tam teraz tej jesieni. Na początku listopada roku 2025  wszedłem do środka tego pomieszczenia. Ciemność ledwo rozjaśniały tlące się tam znicze. Mój towarzysz zapalił latarkę swojego smartfona. W jej świetle zobaczyłem puste wnętrze. Na ścianie namalowany portret Księdza Jerzego. Na posadzce przed nim ułożone w krzyż znicze. 


Hipoteza – przyjmująca, że przetrzymywano tutaj i torturowano ks.Jerzego  – odwołuje się do faktu, że wieloletni dyrektor KPN, inż Jerzy Misiak, woził tutaj prymasa Glempa. Z sugestią: skoro go woził, to przecież o coś musiało chodzić. Nie dawało mi to spokoju, zatelefonowałem do emerytowanego dyrektora. Rozmawialiśmy długo, znamy się od lat, dla nas obu Puszcza Kampinoska jest czymś bardzo ważnym, więc było mówić o czym. Dwa dni później dostałem od niego obszerny list. Jestem mu niezmiernie wdzięczny, że swoją o tym wiedzą zechciał się ze mną podzielić i zezwolił, abym te informacje opublikował
 
Wizyta ks. Prymasa w KPN była jego kolejną wizytą turystyczno-krajoznawczą. Prymas ukochał Puszczę z całym jej dziedzictwem przyrodniczym, historycznym, społecznym. Zwiedzanie kazuńskich fortów przez ks. Prymasa miało miejsce 26. stycznia 2003 roku i było połączone z 10. rocznicą pierwszej oficjalnej ks. Prymasa w KPN oraz rocznicą Powstania Styczniowego. Był to czas, kiedy dużo mówiło się w różnych aspektach o Puszczy Kampinoskiej w związku z tą zbrodnią. Lud mówił i tworzył kolejne wersje wydarzeń, a echo daleko roznosiło te wieści. Tym programem wizyty chciano pokazać ks. Prymasowi o czym się mówi, jakie są te miejsca.  Także i budynki prochowni  w Borze Kazuńskim. 

Ks. Prymas po zwiedzeniu tej budowli, które miało charakter świecki i po wysłuchaniu historii tej części twierdzy i tego co wieść niesie na temat ks. Jerzego, powiedział, że nie ma żadnych dowodów na temat przetrzymywania ks. Jerzego w Puszczy Kampinoskiej po jego porwaniu w dniu 19. października 1984 roku i poprosił, żeby o jego wizycie w Borze Kazuńskim nie mówić. Można się tylko domyślać dlaczego. Toczyło się postępowanie beatyfikacyjne ks. Jerzego 
  męczennika, któremu nie służyłaby żadna sensacyjna wiadomość, w obiegu były przeróżne informacje o przetrzymywaniu ks. Jerzego w Puszczy, każdą z nich, nawet najbardziej niedorzeczną, swoją wizytą  Prymas mógłby "uwiarygodnić".  Niewątpliwie  była to najlepsza decyzja, jaką ksiądz prymas w tej sytuacji mógł podjąć. Są zresztą niepodważalne dowody na to, że cała bestialska akcja porwania, przetrzymywania i katowania ks. Jerzego miała miejsce w okolicach Torunia (m. Górsk) i nad Zalewem Włocławskim. W Puszczy Kampinoskiej nie przetrzymywano ks. Jerzego po Jego porwaniu w dn. 19.X.1984 r.  Ale   przyznać to trzeba     kazamaty tych starych prochowni wojskowych mogą najróżniejszym hipotezom służyć. Ta odludność położenia, ten dziczejący, drzewostan wokoło, to wszystko robi wrażenie. 

Przez dziesiątki lat był Kazuński Bór terenem wojskowym, dzisiaj jest królestwem przyrody, pełnym  fragmentów starodrzewu sosnowego i dąbrowy świetlistej ze stanowiskiem urodziwych okazów lilii złotogłów, a w szczelinach jednego z bunkrów rosną kępki zimozielonej paproci, niezmiernie rzadkiej na nizinach zanokcicy skalnej.  Jest też jedynym fragmentem historycznego kompleksu Puszczy Kampinoskiej, stykającym się bezpośrednio z Wisłą, tutaj będącą rezerwatem przyrody. Na drugim, wysokim  brzegu rzeki znajduje się Zakroczym.  Tak to czasem wygląda w pełni letniej zieleni, jak na tym ujęciu z 1999 roku. 
 
Gdzieś tutaj  była przez wieki przeprawa przez rzekę i właśnie tędy jechano konno, kolaskami i karetami z Warszawy do Gdańska.  
Nadwiślański skraj Boru zamieszkiwali kiedyś rybacy  zobowiązanymi do czynienia posług, np.musieli podejmować się przewozu "w czółniech do Warschewy, do Seroszcza, do Wiszogroda, do Zakroczimia i kędy potrzeba". A obok czekali na podróżnych dwaj karczmarze za przywilejem od Jana Starszego, książęcia mazowieckiego, "de data et actu in Zakroczym in vigilia ss.Simonis et Iudae apostolorum a.1420".   

Zapewne również gdzieś tutaj stał most, którego wizerunek  z czasów siedemnastowiecznych najazdów szwedzkich na Polskę, zachował się na miedziorycie, wykonanym podług rysunku Erica Dahlberga z roku 1657, pomieszczonego w wydanym czterdzieści lat później w Norymberdze dziele Samuela Pufendorfa "Histoire du regne de Charles Gustave", wyraźnie widać zabudowania Zakroczymia na wysokim, północnym brzegu Wisły, oraz poniżej nich koryto rzeki, nad którym ten most jest zbudowany. Widać też błonia nadrzeczne i i od krzyża na pierwszym planie, aż po horyzont pełno wojska, koni, taborów. To armia Karola Gustawa z terenów Puszczy Kampinoskiej wycofująca się ku Zakroczymowi. Pod grodem zakroczymskim stali Szwedzi obozem przez dwa lata, stamtąd czyniąc wypady do wsi wokół położonych, także i w Puszczy Kampinoskiej. Rabowali, palili, mordowali, pozostawiali po sobie ruiny i pustkowia. Ale to było dawno, kto o tym pamięta. Więc nie słychać  żadnych o tym opowieści pośród tutejszego ludu... 
 
Działo się tutaj naprawdę niemało. Niemal wszędzie, gdziekolwiek się pójdzie w tej podwarszawskiej puszczy, także i w Borze Kazuńskim, widnieją ruiny fortów i transzeje, okopy i leje po bombach, samotne mogiły i cmentarze. Puszcza Kampinoska przesiąknięta jest krwią. Ale nie ma w niej krwi księdza Jerzego Popiełuszko.   
............................................................. 

piątek, 17 października 2025

              Polski Gaudi, 

czyli desant z Krakowa w Bartnikach

Ten kościół jest dobrze widoczny z okien pociągów na linii z Warszawy do Skierniewic.  Na skraju Puszczy Bolimowskiej, po północnej stronie torów wznosi się ten jednonawowy kościół św. Antoniego z Padwy z wieżą z czerwonej cegły. Znajduje się w Bartnikach, ale parafia jest radziwiłłowska, sąsiedni Radziwiłów jest ważniejszy, ma nawet stację kolejową. Od 1920 r. parafia jest powierzona Zgromadzeniu Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa. W Bartnikach znajduje się nowicjat polskiej prowincji tego Zgromadzenia, które w roku 1836 założył w Paryżu Bogdan Jański. zmarły w 1840 r. w Rzymie, urodzony  w 1807 r. w Polsce polski działacz Wielkiej Emigracji, założyciel Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego oraz Sługa Boży Kościoła katolickiego.  Powszechnie uważany za  „apostoła emigracji” przyjaźnił się z Adamem Mickiewiczem. Po śmierci Jańskiego jego uczniowie w niedzielę wielkanocną 1842 roku, złożyli pierwsze śluby zakonne w katakumbach św. Sebastiana w Rzymie.

Świątynię w Bartnikach ufundowali Feliks i Emilia Sobańscy z nieodległego stąd Guzowa, a wybudowana została w latach 1905-1907 według projektu Teodora Talowskiego (1857-1910). To świetny artysta, ale poza Krakowem praktycznie nieznany. Dzieła tego architekta charakteryzowała indywidualność i niecodzienność, jak określają to nam współcześni jego koledzy z branży. To prawda, projektów Talowskiego nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować, powszechnie zaliczany jest do nurtu eklektycznego, badacze podkreślają także widoczną w jego budynkach „estetykę malowniczości” oraz ekspresjonizm i symbolizm. Obdarzony fantazją malowniczo zestawiał asymetryczne bryły, urągając wszelkiej harmonii, akcentował różnice faktur i dążył do wydobycia maksimum ekspresji z wyolbrzymionego detalu i ornamentu. Dzięki talentowi i wielkiej fantazji stworzył własny oryginalny język form z pogranicza obumierającego historyzmu oraz rodzącej się secesji i modernizmu. Nie da się zapomnieć jego projektu kamienic krakowskich, stworzył ich tam szesnaście, wśród nich a najsłynniejszymi są „Dom pod pająkiem” i "Pod Śpiewającą Żabą"; warto się wybrać w ich poszukiwaniu w czasie swojego pobytu w grodzie Kraka. Zaprojektował 70 kościołów, do tego liczne kaplice, grobowce, pałace, dwory i wille, szpitale, wszystko głównie na terenie Galicji. 

Niektórzy skłonni byliby nadać mu przydomek "polskiego Gaudiego". Światowej kariery nie zrobił. Kościół w Bartnikach jest bodaj jedynym jego dziełem na Mazowszu. 


Warto przyjrzeć się fasadzie. Jest kulisowo dostawiona do ściany wieży i oszkarpowana.  Na tympanonie napis: ‘Przyjdź królestwo twoje” i zwieńczenie w formie uskokowego szczytu, zdobione płaskorzeźbą przedstawiającą scenę chrystologiczną, ilustrującą słowa: „Co jest cesarskie oddajcie cesarzowi a co Boże Bogu” (Mat. 22, 15-22). Nad tympanonem widnieje kolista rozeta, ponad którą w niszach ustawiono figury Chrystusa i Madonny. Ciąg wyobrażonych na fasadzie przedstawień kończy potężny krucyfiks, który jest repliką dzieła Wita Stwosza z kościoła Mariackiego. Krucyfiks ten umieszczono na tle ostrosłupowego okna. Całość zwieńczona została uskokowym szczytem przysłaniającym daszek wieży o hełmach na kalenicy oraz flankowaną parą ośmiobocznych wieżyczek o hełmach zakończonych gotyckimi kwiatonami. Bardzo jest to wszystko interesujące. 


       Podczas I wojny światowej w 1914 roku, gdy wrogie sobie armie rosyjska i niemiecka zatrzymały się na siedem miesięcy nad Rawką i Bzurą, wszystkie wioski okoliczne zostały zniszczone. 28 czerwca 1915 roku Rosjanie, opuszczając pozycje nad pobliska Rawką, chcieli zburzyć wieżę kościelną, szczęśliwym jednak trafem, walczący w armii rosyjskiej Polak, płk Pawłowski, przekonał dowództwo, aby od tego zamiaru odstąpiono. 

Pierwszy raz zobaczyłem ten kościół w roku 1968, dawno temu, czasem myślę, że nadto dawno. Był czas wielkanocny, pojechałem pociągiem na pieszą wycieczkę do Puszczy Bolimowskiej. Zanim wsiadłem w pociąg powrotny na stacji w Radziwiłłowie, wszedłem do tej niezwykłej świątyni. W wnętrzu  stała straż przy symbolicznym grobie Chrystusa, pełniło ją czterech umundurowanych członków miejscowej ochotniczej straży pożarnej w wypucowanych, złotych kaskach pożarniczych na głowach. Stali poważni i dumni z tego swojego stania. Szedłem potem ścieżynką wzdłuż torów do oddalonej o kilkaset metrów stacji. Zobaczyli mnie rówieśni mi miejscowi i zaczęli rzucać we mnie kamieniami, którymi obsypane były tory kolejowe. Zobaczyli "cudaka" z plecakiem (mało kto z takim czymś chodził wtedy po wioskach polskich nizin, Mazowsze tym również różniło się wtedy od Małopolski) to i rzucali, a co mieli sobie odmawiać. Udawałem, że to mnie nie dotyczy. Choć raz czy dwa razy trafili w plecak, szedłem szparko i  konsekwentnie przed siebie, a oni rzucania zaprzestali, biec im się za mną nie chciało. 

Jakiś czas potem znowu jechałem pociągiem w tamte strony. Pociąg minął stację Radziwiłłów, więc przyssałem się do szyby okna, za którym miał się ukazać widok tego kościoła, ale wzrok zatrzymał się na moment na budce dróżnika, którą właśnie pociąg mijał. Była to zwykła budka pomieszczeniem wewnątrz i z balkonikiem, na który - gdy przejeżdżał pociąg - wedle dawnego, kolejowego zwyczaju wychodził dróżnik z chorągiewką w ręce, aby tak zapewnić kierującego pociągiem, że wszystko jest w porządku i przejazd jest bezpieczny. Teraz to pewnie już jest całkiem inaczej, elektronika steruje wszystkim, ale kiedyś taki dróżnik z chorągiewką to był widok budujący i powszechny. A co zobaczyłem, upewniłem się w tym, gdy wracałem tą samą trasą. Nie przeoczyłem się. Budka była niechybnie używaną, a balkonik dość dokładnie zabezpieczony od zewnątrz mocno naciągniętą metalową siatką. Czyżby przed czyimiś kamieniami?  Lata cale mnie tam nie było. Zajrzałem właśnie na mapę internetową, zobaczyłem zdjęcie tego miejsca, budki dróżnika na nim już nie ma.. 

Nie tylko w interesującą architekturę i piękne krajobrazy  obfituje życie wędrowca. W okolicy Bartnik jest ich też trochę, to fragment o wiele większej całości,  dość akuratnie opisałem tę okolicę  w przewodniku "Puszcza Bolimowska.Wycieczki z sercem", którego II wydanie ukazało się w r.2023. W przewodniku są i takie propozycje krajoznawczych celów, jak ta z okolicy Bartnik. Trafić tam nie łatwo, warto przedtem zasięgnąć języka u tutejszych. Na pn.zach. od kościoła znajduje się na skraju lasu mogiła, w której spoczywa młody praktykant leśny; jak opowiadają miejscowi, w 1922 roku młodzieniec zastrzelił się z powodu nieszczęśliwej miłości. Przed śmiercią prosił, aby go pochować w tym właśnie miejscu. Przy mogile świerk zasadzony po jego śmierci, spore już osiągnął rozmiary, jest stuletni. Ten post wpuszczam  do swojego blogu niedługo przed listopadowymi świętami zmarłych. Może zechce ktoś skorzystać  z tej blogowej podpowiedzi i w tej właśnie, listopadowej porze, powędruje w tamte okolice, aby zapalić światełko znicza przy tej leśnej mogiłce...


.................................................................. 


 

sobota, 4 października 2025

Potężny dąb w Śladowie

Większość z tych, co to są przekonani, że świetnie znają Puszczę Kampinoską, nie była zapewne nigdy w Śladowie. To niewielka wioska, położona nad Wisłą na północno-zachodnim krańcu podwarszawskiej Puszczy, w otulinie Kampinoskiego Parku Narodowego. Powiadają, że nazwa ta to stąd się wzięła, że tu sporo po sobie śladów pozostawił Władysław Jagiełło. Istniał już albowiem ten Śladów w XV wieku, a od końca XVIII w. przez sto pięćdziesiąt lat mieszkali w niej także koloniści „olenderscy”. Kilka powodów jest, aby Śladów odwiedzić. Przede wszystkim trzeba zobaczyć imponujący  pomnik przyrody, dąb szypułkowy o nazwie „Obrońca” . To potężne drzewo ma 6 metrów obwodu na wysokości piersi. Pośród zabytkowych drzew  nie ma sobie równych  w całej Puszczy Kampinoskiej i jej otulinie. 


  Rośnie na terenie jednego z gospodarstw śladowskich, dla gospodarzy jest drzewem domowym,  jednym z mieszkańców siedliska. Jest bardzo wiekowym drzewem. Miejscowi dają mu osiemset lat. Zapewne aż tylu nie ma, pamięta na pewno wiele. Nazwano go Obrońcą dlatego, że we wrześniu 1939 r., gdy w czasie działań wojennych płonęła sąsiadująca z nim stodoła, on własną piersią powstrzymał pożar przed przeniesieniem się na pozostałą część wsi. Ślady ognia są nadal widoczne na pniu od wschodniej strony.  
 
 
W pobliżu, na wale przeciwpowodziowym nad Wisłą, wznosi się w Śladowie smukły  obelisk.  Pod nim też stanąć się powinno. Upamiętnia dramatyczne wydarzenie z czasów wojny. W dniu 18 września 1939 r., w czasie ataku na pozycje broniącego się tutaj oddziału polskiego hitlerowcy użyli miejscowej ludności jako żywej zasłony. Żołnierze polscy, nie chcąc zabijać cywilów, poddali się do niewoli. Niemcy wszystkich wymordowali. Zginęło 252 żołnierzy oraz 106 osób cywilnych, wśród nich kobiety i dzieci. Uratowali się tylko dwaj mężczyźni. Jeden skrył się w wodzie, w której przeleżał dziewięć godzin, a następnie przepłynął rzekę, drugi ocalał, przyciśnięty trupem swego brata. 
 Od pomnika należy przejść nad brzeg Wisły. Po drugiej stronie rzeki widać zabytkowe opactwo w Czerwińsku z jego dwoma wieżami z czerwonego granitu. Górują nad okolicą od 1117 roku. Swoje lata mają!  
 


Nieopodal dębu, zaledwie kilkaset metrów od niego, wiódł ku rzece szlak wojsk jagiełłowych ku niezwykłemu na owe czasy mostowi drewnianemu, zbudowanemu przez mistrza Jarosława pod Kozienicami i spławionemu tutaj na łodziach. Pod murami opactwa i we wsiach sąsiednich chmara luda kłębiło się wonczas, wiele było tam rycerstwa ze wszystkich stron potężnego królestwa, a i z krajów sąsiednich siła. Wszyscy przygotowywali się na wielką wojnę z Krzyżakami, na którą król ich miał prowadzić. Tym mostem przejeżdżał król po wielekroć, tam i z powrotem, dudniły kopyta jego konia po drewnianym moście, gdy do puszczy na łów spieszył, boć myśliwiec był z niego zawołany, a że zapasy mięsiwa dla ogromnego wojska były nieustannie potrzebne, rozbrzmiewała puszcza od gwaru łowców królewskich. 

W pobliskiej Puszczy Kampinoskiej trzy potężne dęby zwano Jagiellonami, dwa nadal jeszcze żyją (chociaż na pewno nie pamiętają Jagiełły, oba mają zaledwie po ok.350.lat). Okazalszy nosi teraz nazwę Dębu Kobendzy, to nazwisko inicjatora powołania parku narodowego w tej puszczy. Widać na tym zdjęciu, że pień dębu ciągnie ku górze, ku światłu, korona tego drzewa zaczyna się wysoko nad ziemią. Wyrastał bowiem pośród wysokich drzew, wśród starodrzewu, musiał walczyć o to swoje królewskie życie wśród drzew mu wzrostem mu rówieśnych. Obrońca ze Śladowa wzrastał w terenie bezleśny, śladowanie go zaakceptowali, uznali za swojaka, ba! przynosił im dumę, był ich! Wiec rozrósł swoją koronę nad wyraz szeroko. Czapki z głów, proszę państwa. 

Taka to okolica wokół tego stareńkiego dębu we wsi Śladów na kampinoskim Powiślu. Ot, niewielki zakątek naszej ojczyzny. A jest w nim wszystko. I uroda naszej mazowieckiej ziemi, kawał jej historii i dramatyzm jej dziejów, i jej chwała. Obrońcy trzeba się pokłonić nisko i z szacunkiem, gdy go się odwiedzi. Potem zaś należy pójść ku pomnikowi i  nad brzeg Wisły, aby spojrzeć na wieżyce czerwińskiego opactwa na drugim brzegu rzeki. W pogodne niedziele niesie się po wodzie głos wiernych, śpiewających stare, kościelne pieśni w wiekowej bazylice. Zanim Śladowianie zbudowali własnym sumptem kaplicę, niedzielne msze odbywały się w tym drewnianym domu, widocznym na zdjęciu, w izbie za tymi oknami.   

PS. Całkiem niedawno, staraniem Muzeum Ziemi Sochaczewsikej i Pola Bitwy nad Bzurą ukazała się książka Sebastiana Tempczyka „Śladów – historia (nie)znana”.  Można ją  kupić w Muzeum Ziemi Sochaczewskiej.  

.........................................................................................


niedziela, 7 września 2025

W Czerwińsku nad Wisłą 


Jeden z najważniejszych zabytków mazowieckich znajduje się w tym małym miasteczku. Dla turystów z krwi i kości do odwiedzenia obowiązkowy. Swoje wędrowanie po  szlakach Puszczy Kampinoskiej zaczynałem od lasków i piasków koło Wólki Węglowej, potem przebyłem szlak z Dziekanowa Leśnego do Palmir, a gdy już zaliczyłem powstańczą mogiłę koło Zaborowa Leśnego, przyszła kolej na Czerwińsk, dokąd dojechałem pekaesem z dworca na ulicy Żytniej w Warszawie.  Tam zaczynałem swoją kolejną wycieczkę  po Puszczy Kampinoskiej. Na tamte czasy pełna egzotyka! Po  zwiedzeniu zabytkowego opactwa trzeba było przeprawić się przez rzekę. Pierwsze spotkanie z Czerwińskiem było więc pobieżne, był wtedy dla mnie tylko miejscem w którym być należało, i owszem, ale przede wszystkim miejscem w którym miałem zacząć wędrówkę najodleglejszych od Warszawy połaciach puszczy.   

Łodzią do Śladowa na południowym brzegu Wisły mnie i dwójkę moich towarzyszy przewiózł  pan Kazimierz Lewandowski. Był miejscowym  "wytycznym", o sobie mówił "wytykarz",  i do jego zawodowych obowiązków należało wbijanie w dno wiślane wysokich drągów, wyznaczających aktualny nurt Wisły. Nurt wiślany jest bowiem zmienny, a jeszcze długo po wojnie była to rzeka spławna, pływały nią statki pasażerskie z Warszawy do Płocka i Włocławka. Starsi ode mnie przyjaciele takim statkiem przypłynęli, aby w Czerwińsku zacząć wycieczkę pieszą do Leszna.  Pięć godzin z prądem parostatek płynął do Czerwińska z Warszawy. Jakby kto chciał parostatkiem powracać, podróży miał przed sobą godzin osiem, ale za to nocą!  

Czerwińsk był gniazdem, z którego na wodne szlaki wyruszyło wielu marynarzy słodkich wód, pochodziło stamtąd wielu kapitanów żeglugi śródlądowej. To stąd przedsiębiorstwa żeglugowe w Warszawie i Płocku czerpały kapitał ludzki stanowiący obsadę załóg na statkach, barkach i pogłębiarkach. Przed drugą wojną Czerwińsk n/Wisłą kojarzył się z baciarzami, krypiarzami, tworząc dużą flotyllę piaskarzy, żwirowników jak i szkutników. Ci ludzie regulowali brzegi Wisły, inni byli wytycznymi, jeszcze inni rybakami i szkutnikami.  Już nie jest dzisiaj  Wisła najważniejszym żywicielem mieszkańców Czerwińska. 

Jak już do Śladowa na drugim brzegu mnie pan Kazimierz dowiózł, pieszo powędrowałem przez Puszczę Kampinoską do Kampinosu. Już pod koniec lat dwudziestych XX wieku prowadził ze Śladowa oznakowany kolorem niebieskim szlak do Leszna. Poszedłem tym szlakiem, tyle, że nie do Leszna, lecz bliżej, do Kampinosu. Z całej trasy pamiętam tylko mgłę wieczorną nad łąkami tuż przed Kampinosem, a to była jesień i mgła była taka październikowa. Pierwszy raz miałem kontakt z taką mgłą na nizinach. Przez te mgłę zobaczyłem posuwające się do przodu końskie uszy i za tymi uszami jechał na mgle tułów faceta bez nóg, z batem w ręku. To, co poniżej, tonęło w mgle. Do Kampinosu doszedłem późno, autobusu już nie było. Nie było szosy do Leszna i do Żelazowej Woli, autobusy jeździły po kocich łbach szosą do Szymanowa. Zanocowałem tam. Było wtedy schronisko PTTK we dworku we wsi Kampinos. Gdy Puszcza Kampinoska została parkiem narodowym, sieć szlaków rozbudowano i nie ma już szlaku jednakowego koloru na tej trasie, więc trzeba się "przesiadać" z koloru na kolor, co zresztą nie jest żadnym kłopotem. Schroniska jednak już nie ma od dawna.  Dla młodego człowieka, jakim wtedy byłem, a były to lata sześćdziesiąte XX wieku, ten Czerwińsk, potem zaś wielogodzinna wędrówka przez puszczę, były  ogromnym przeżyciem. 


 Zakon kanoników regularnych lateraneńskich  został do Czerwińska sprowadzony z Francji za sprawą 
pochodzącego z Belgii płockiego biskupa Aleksandra z MalloneW 1155 r. papież Hadrian IV bullą zatwierdził bullą Opactwo.  W ciągu wieków dzięki licznym nadaniom, przywilejom i darowiznom książąt mazowieckich klasztor stał się jednym z większych właścicieli feudalnych na Mazowszu. Do największych dobrodziejów klasztoru należał książę mazowiecki Konrad II (zm. 1294), pochowany w jego podziemiach; ten nieszczęsny władca niezależnego księstwa mazowieckiego, daremnie marzący o królewskiej koronie i krakowskim Wawelu,  a który chcąc mieć głowę tylko do walki o tę koronę, a nie do walk z plemionami sąsiadów na północy, sprowadził na swoje granice Krzyżaków, aby mu problem rozwiązywali. Jak wiemy, rozwiązali po swojemu.  Do rozwiązania problemu zakonu krzyżackiego w Polsce przystąpił król Władysław Jagiełło. W roku 1410 r. , dążąc na spotkanie Krzyżaków pod Grunwald, przeprawił się tu po pierwszym znanym historii moście na Wiśle; ten tzw. most łyżwowy został zbudowany przez mistrza Jarosława pod Kozienicami, a następnie spławiony pod Czerwińsk, gdzie go zmontowano. Był w owym czasie cudem techniki. 


Lata mijały, bywałem później wiele razy w Czerwińsku, ale najbardziej pamiętam  swoje pierwsze odwiedziny.  Imponujące wieże i historię. Na dodatek wszystko to wpisane w nieznany mi dotąd nizinny krajobraz. Dopiero co bowiem przybyłem na Mazowsze z pagórkowatych krajobrazów południa kraju. Tutaj odnajdywałem pejzaż odmienny, napisany językiem zupełnie innym, niż tam.  Zaprzyjaźniałem się z mazowiecką ziemią, wrastałem w nią. 
 
  
Co jakiś czas wybieram się  na niespieszną przejażdżkę przez coutryside mazowiecki. Ich widok jest dla mnie jak tlen. Jadę wąskimi asfaltowymi drogami wiodącymi wśród pól i zagajników, wśród tonących w zieleni sadów i ogrodów ludzkich sadyb. Często przez zachodnie krańce Puszczy Kampinoskiej do zabytkowego Brochowa i koniecznie stamtąd nad Wisłę, aby kolejny raz spojrzeć  na rzekę. Zawsze, gdy tam bywaliśmy z żoną, najczęściej przywożąc tam swoich gości, jest nam tam dobrze. Krajobraz tam bardzo mazowiecki, bardzo polski. Nie wiem jak to odczuwa ktoś, kto jest przywieziony tam tylko na chwilę, aby spojrzeć i zaraz potem odjechać, lecz my, w mazowiecką nizinność wrośnięci, do wiślanych brzegów przycumowani na stale, czujemy tutaj coś, czego nazwać się nie ważymy, aby tego nie przepłoszyć. W tym pejzażu dotyka się wszystkiego naraz: transcendencji, poezji, historii, dramatów. 
 
Z wiślanego brzegu nieopodal Śladowa jest najlepszy widok na Czerwińsk. Jakże doskonale wpisane są w ten pejzaż te c
harakterystyczne dwie wieże, w romańskim stylu postawione przed wiekami na wysokim brzegu po przeciwnej stronie rzeki.  "Wieżyce czerwińskie były niewątpliwie najstarszym i najpierwszym gmachem murowanym i czerwony dach posiadającym w tej okolicy Mazowsza – pisał Zygmunt Gloger.  Żadna okolica dawnej Polski nie miała tak bezwarunkowej konieczności szukania obronnej podstawy pod mający się budować kościół lub klasztor, jak Mazowsze na prawym brzegu Wisły, graniczące od północy i wschodu z dzikimi krainami napastniczych pogan pruskich Litwy i Jaćwieży. Było też Mazowsze od najdawniejszych czasów krajem grodów i do takich zaś grodzisk należał prawdopodobnie i Czerwińsk przed zbudowaniem tu klasztoru dla kanoników laterańskich, których początkowe wprowadzenie do Polski wiąże się niemal z epoką zaprowadzenia wiary chrześcijańskiej kraju Polan." 

Czerwińskie wieże jeszcze większe wrażenie robią, gdy stanie się u ich stóp. Fotografowałem je dla siebie, utrwalając ich obraz na polskiej błonie fotograficznej, zdjęcia są czarno białe.  I takie również pomieściłem tutaj, w tym poście. Wtedy jeszcze nawet wybitni fotograficy polscy nie używali błony kolorowej.   


Wzniesiony w XII wieku klasztor i kościół w stylu romańskim był przekształcany w ciągu wieków, zgodnie z wymogami mody i potrzebami, nie zawsze najlepiej,  to przecież jest jednak wciąż ta sama. Wiele dorzuciła od siebie epoka gotyku, barok pozostawił po sobie dominujący w bazylice obraz wnętrza i lekceważyć go nie należy.  Barokowy ołtarz główny jest drewniany, Mazowsze to nie Włochy, marmurów tutaj nie mamy, ale to dzieło nie byle jakie, wykonane w Krakowie w roku 1630,  fundacja Mikołaja Szyszkowskiego, herbu Ostoja, opata Komendatoryjnego Kanoników Regularnych w Czerwińsku i od 1634 r. Biskupa Warmińskiego. Jak uda się zapewnić opiekę dobrą opiekę przewodnicką na czas zwiedzania, naprawdę sporo się o nim można dowiedzieć. A mieści w sobie największą świętość czerwińskiego sanktuarium, jest nim Obraz Matki Boskiej Pocieszenia, namalowany przez Łukasza z Łowicza w 1612 r.  (reprodukcja jest z płockiego wydania "Gościa Niedzielnego"._

 Modlił się przed nim Władysław IV i za odzyskane zdrowie złożył w podzięce srebrne wotum czerwińskiemu opactwu. Król Jan Kazimierz; gdy Chmielnicki zbuntował się przeciwko Rzeczpospolitej, przed obrazem Matki Boskiej Czerwińskiej „rzewliwymi łzami płakał”, a po zwycięstwie pod Beresteczkiem zdobyte chorągwie kozackie zawiesił w Czerwińsku przy ołtarzu. Na wygląd kościoła mocno wpłynął  narodowy historyzm z początku XX wieku, bo przywrócił  dawną świetność świątyni – odkryto romańskie freski, zrekonstruowano wieże i elewacje kościoła. 

Bryła budowli i jej układ przestrzenny niewiele odbiegają od pierwotnego. Te dwie wieże kościelne o wysokości 33 metrów zbudowano z bloków czerwonego granitu, którego barwa dała nazwę miejscowości. Ich kwadratowe podstawy mają mury grubości 123 cm. W wieżach są charakterystyczne okna bliźnie, tzw. biforia. Świątynię zbudowano z ciosów z polnego granitu, pomiędzy którymi trafiają się romańskie cegły. Tę czerwień kamiennych ciosów romańskich sfotografowałem później, po wielu latach, gdy przywędrowała już do nas wówczas kolorowa fotografia, są więc właściwego koloru.


Trzeba przyznać, że późniejsze przebudowywania czerwińskiej bazyliki nieźle współgrają z tym, co jest najstarsze, pierwotne. Normalna sprawa, niewiele mamy w Polsce budowli o jednolitym stylu romańskim, praktycznie tylko małą świątynię w Strzelnie na Kujawach. Bazylika czerwińska cennych fragmentów romańskich ma niewiele. Jednak są nie byle jakie i z dobrym przewodnikiem w ręku można je w świątyni wytropić. 


Wewnątrz obmurowanego murami później pobudowanej kruchty  zachował się, chociaż niekompletny, romański portal z lat 1148–56, który należy do najstarszych zabytków monumentalnej konstrukcji portalowej, otwierając historię figuralnej rzeźby w Polsce. W czerwińskim portalu widoczne są wpływy lombardzkie i burgundzkie; być może z tych krain pochodzili jego twórcy. Lapidarialne fragmenty rzeźbiarskie pochodzące z portalu są umieszczone obok w kruchcie. 
Sfotografowałem tam dwa kapitele dwunastowiecznych kolumn. Na jednym widnieje maska, trzymająca w ustach roślinne skręty, na drugim wyrzeźbiona jest postać mężczyzny ze smokami (na zdjęciach poniżej). Twierdzą znawcy, że jest to Gilgamesz, władca starożytnej Mezopotamii, jeden z największych i najwspanialszych królów w historii świata. Skąd w Czerwińsku znalazł się bohater sumeryjskich mitów i dlaczego? Ot, takie to zagadki pozostawili nam ci średniowieczni rzeźbiarze sprzed wielu wieków o nieznanych nazwiskach.
 

Niespełna ćwierć wieku dzieli rzeźby czerwińskie od swoich pierwowzorów ze świątyń Włoch i Francji. Jeszcze na pół pogańskie Mazowsze wcześnie łyknęło artystycznych nowinek świata. Mnisi, którzy przybywali tu z Francji i zwłaszcza z Włoch, przynosili ze sobą także powiew „wielkiego świata”. Taka świątynia romańska z granitu, w kraju niedawno jeszcze pogańskim, była olbrzymim na owe czasy szczeblem i postępu i cywilizacji.
 
Teraz, gdy odwiedzam czerwińskie opactwo, najchętniej zwracam uwagę na detale, zawdzięczam im moc radości. Kołatka gotyckich drzwi i obramienie małego romańskiego okienka w północnej kaplicy po lewej stronie prezbiterium. Albo znajdujące się na dziedzińcu opactwa żelazne kotwice już nieistniejących wiślanych parostatków, którymi z Warszawy... 
 

Fotografuję teraz najczęściej telefonem, takich bowiem czasów dożyłem, nie do uwierzenia. Wciąż w zachwycie staję u stóp ogromnych schodów, stokiem nadwiślańskiej skarpy prowadzących ku Opactwu, są znakomitą i bardzo ważną częścią całości, nie tylko architektoniczną. 

I wciąż pamiętam moje pierwsze odwiedziny Czerwińska. Imponujące wieże i echa dziejącej się w ich cieniu historii; robiło to wrażenie na młodym.  Na dodatek wszystko to wpisane w nieznany mi dotąd nizinny krajobraz mazowiecki. Dopiero co bowiem przybyłem na Mazowsze z pagórkowatych krajobrazów południa kraju. Tutaj odnajdywałem pejzaż odmienny, napisany językiem zupełnie innym, niż tam.   
Minęły lata, zestarzałem się, krajobraz w zasadzie ten sam, ale przecież coś się zmieniło. Już nie pływają Wisłą dubasy, szkuty, krypy i berlinki, jeszcze do lat siedemdziesiątych XX wieku także parostatki. Fenomen Wisły chyba na czymś innym polega, to nie uregulowana, stłamszona betonowymi brzegami rzeka, taka jak Dunaj, jak Ren i Rodan, jak inne wielkie rzeki europejskie, a u nas Odra. Wisła jest bardzo polską rzeką;  wolną, swobodną, to rzeka kapryśna, jednego roku niesie moc wody, a innego pełna jest mielizn i płycizn, na mazowieckim odcinku nieuregulowanej Wisły są dzisiaj utworzone rezerwaty przyrody, kilka gniazd wiło nad nią nasze godło narodowe – ogromny  bielik. 
Niewątpliwie powinien na tej rzece powstać park narodowy; mazowiecka Wisła jest dobrem narodowym najwyższej rangi, jak Tatry. Dzika uroda tej rzeki jest niepospolita i jest ogromną wartością w skali całego kontynentu. „Rzeko piękna, rzeko polska, rzeko mojego życia” wzdychał do niej urodzony w nadwiślańskim Płocku poeta, Władysław Broniewski. "Rzeko snów o zielonym wodniku   śpiewał wierszem Krzysztof Kamil Baczyński.    płyną tratwy, kry i przyszłość. Taki długi żal jak żal skrzypiec, Wisło." 
 
 
 Jest jeszcze coś w tym Czerwińsku, co znajduje się pomiędzy Wisłą, a zabytkowym Opactwem. To - miasteczko, które rozłożyło się u podnóża zabytkowego opactwa. Najprawdziwsze i nie podrabiane. Ma swój wdzięk, chociaż nie ma już tam karczmy, z w której wchłaniałem pomidorową i mielonego kotleta w czasie pierwszych moich tam pobytów. Zawsze  była pełna tytoniowego dymu i podchmielonych konsumentów. Czerwińsk był miastem już w XIV wieku, prawa miejskie mu odebrała carska władza w roku 1870, jak dziesiątkom innych miasteczek mazowieckich. Odzyskał je w roku 2020, ma niespełna tysiąc mieszkańców, w sumie niewielki jest ten Czerwińsk.
Wychodzi mi jednak na to, że to jest jego zaletą... 
 

............................................................................